Välkommen Albert!

Poz­nal­iśmy się kil­ka dni temu z Albertem Albert­sonem. To taki przed­szko­lak ze Szwecji, podob­no baaaard­zo znany i pop­u­larny. Albert to jego pol­s­ka ksy­wa bo ory­gi­nal­nie ma na imię Alfons (w kra­jach arab­s­kich, gdzie dzieci też tę książkę czy­ta­ją ma np. na imię Burhan, w Anglii Alfie, w Fin­landii Mikko itd.). Taki szwedz­ki cele­bry­ta trochę… 26 książek w serii, pon­ad 8 mil­ionów sprzedanych egzem­plarzy na całym świecie, filmy i spek­tak­le na pod­staw­ie książ­ki – naprawdę jest się czym pochwal­ić. Postanowiliśmy­ sprawdz­ić ile w tych “ochach” i “achach” jest prawdy i przeczy­tal­iśmy trzy pier­wsze częś­ci z serii jego przygód wydane właśnie w Polsce przez poz­nańskie wydawnict­wo “Zaka­mar­ki”. To jedne z pier­wszych książek jakie zostały o Alber­cie napisane (pow­stały pomiędzy 1972 a 1975 rok­iem). Ostat­nia część wydana została w tym roku i nosi tytuł “Skrat­ta lagom! sa pap­pa Åberg” czyli coś o “śmi­a­n­iu się” (tylko uda­ję, że znam szwedz­ki — google trans­la­tor jakoś to kula­wo tłu­maczy). Albert jak na swo­je 40 lat ma się całkiem dobrze. I cią­gle jest przedszkolakiem:)

Albert Albert­son, tak na mar­gin­e­sie już w momen­cie kiedy wydawnict­wo “Zaka­mar­ki” zapro­ponowało nam zre­cen­zjowanie jego przygód zyskał u mnie duży kredyt zau­fa­nia. Szwecję wszak kocham w każdej postaci, a miłość to już dość stara. Pamięta­cie film Macie­ja Dejcz­era pt. “300 mil do nie­ba”? Tam w cza­sach szarej, pol­skiej komuny dwóch kumpli uciekło do Szwecji do lep­szego, kolorowego świa­ta. Kiedyś z kolegą postanow­iliśmy zro­bić tak samo. Spakowal­iśmy do chle­baków kanap­ki, coś do picia i mieliśmy nawet kartkę i dłu­gopis żeby napisać pożeg­nal­ny list do rodz­iców — że wyjechal­iśmy i żeby się nie martwili (sic!). Odwa­gi star­czyło nam na odd­ale­nie się do pob­liskiego lasku, gdzie zjedliśmy nasze zapasy na podroż i w związku z brakiem prowiantu wró­cil­iśmy z powrotem do domu:) Potem sąsi­ad­ka mają­ca rodz­inę w Szwecji cza­sem robiła cyna­monowe babecz­ki w tych spec­jal­nych papierowych foremkach do babeczek, które ter­az wyrzu­camy a wtedy uważal­iśmy żeby ich nie potar­gać bo prze­cież mama piekła w nich potem jeszcze kil­ka razy:) Znana była w bloku his­to­ria o pewnej rodzinie, która jak ogłos­zono stan wojen­ny wyjechała do Szwecji i opły­wa ter­az w luk­susy. “Dzieci z Buller­byn” mojej siostry to była jed­na z ważniejszych chy­ba książek w domu, była najbardziej sfaty­gowana. W lat­ach 90-tych nastąpiło u mnie zachłyśnię­cie się under­groundową szwedzką sceną muzy­czną skupioną­ wokół mias­ta Umeå na półno­cy Szwecji. A obec­nie? Nie wsty­dzę się tego, że uwiel­bi­am Larssona i Mankel­la, robię zakupy w IKEA i piję dużo kawy. Praw­ie kupiłem kiedyś Saab‘a:) A Szwec­ja? Nigdy tam nie byłem:) Może stąd mój obraz szwedzkich­ bez­droży i sro­giej zimy jest nieskalany bo nie miał szans zderzyć się z rzeczywistością.

Po tym przy­długim wprowadze­niu wróćmy do Alber­ta. „Dobra­noc, Alber­cie Albert­sonie” to ta część, która w oczach Sta­sia zyskała najwięk­sze uznanie (plus za pomarańc­zową okład­kę — ”ulu­biony kolor”, wiado­mo). Albert Albert­son, lat cztery nie może usnąć i wymyśla co chwilę nową his­torię angażu­jącą swo­jego tatę. Albert wymyśla tak jak wymyślać może dziecko, które nie może usnąć. Pojaw­ia się mag­iczne „chce mi się piciu, tatu­siu”, „w szafie jest lew” i tym podob­ne his­to­rie. Znam to z autop­sji a książkowy finał tej his­torii jaki przy­darzył się tacie Alber­ta przy­darzył się również i mnie. Nie będę zdradzał o co chodzi, sami sprawdźcie:)

„Nieźle to sobie wymyśliłeś, Alber­cie” Albert ma już pięć lat i zaczy­na intere­sować się skrzynką z narzędzi­a­mi taty (śmiem twierdz­ić, że u chłopców wys­tępu­je to już około drugiego roku życia). Albert chce z tata budować, baw­ić się ale tata po pra­cy myśli tylko o tym, żeby popy­kać fajeczkę, napić się ulu­bionego napo­ju (wyglą­da mi to na piwko:)) i przeczy­tać gazetkę. I nagle w poko­ju pojaw­ia się…lew! A tata i Albert ucieka­ją przed nim helikopterem. Jak to się mogło wydarzyć? No właśnie. Sami sprawdźcie:)

Pośpiesz się Alber­cie” to his­to­ria o skom­p­likowanym wychodze­niu z domu do przed­szko­la. Prze­cież przed wyjś­ciem trze­ba zaparkować reso­ra­ka, popa­trzeć na węże w książce, ubrać lalkę. Jest mil­ion spraw do załatwienia i Albert nie zamierza odpuś­cić:) To his­to­ria również o tym, że zan­im zaczniemy zwracać uwagę swo­je­mu dziecku powin­niśmy popa­trzeć na siebie. A dlaczego tak? Sami sprawdźcie:)

His­to­rie o Alber­cie Albert­sonie to mądre his­to­rie. W każdej z tych trzech częś­ci widzę swo­je dziecko i rozpoz­na­ję pow­tarzalne zachowa­nia. Mam wraże­nie, że Sta­sio tak dobrze się bawi kiedy czy­tamy Alber­ta bo widzi w nim siebie. U nas jest „Tak Tatu­siu, ale…” a u Alber­ta „Już, tylko jeszcze…”:) Albert widzi lwa w szafie, u nas lata­ją (!) wil­ki i na para­pecie siedzi Ben­dezar. Tata Alber­ta musi przeczy­tać gazetę, ja muszę sprawdz­ić maile na komórce…W tych książkach zobaczy­cie siebie, zaręczam Wam to. Dostaniecie ogrom­ną dawkę dziecięcej fan­tazji i przy tym moc­no się rozluźni­cie. Pole­cam — warto te książ­ki przeczy­tać. Pełne info na stron­ie wydawnict­wa Zaka­mar­ki. Są tam same pereł­ki. Spec­jal­izu­ją się w szwedzkiej lit­er­aturze. W “Zaka­markach” nie ma słabych książek. A ja trady­cyjnie mam dla Was prezent:) Trzy częś­ci przygód Alber­ta Albert­sona czeka­ją! Szczegóły na naszym face­bookowym pro­filu rzecz jasna.